Nie wierzę w takie rzeczy.
Ogólnie to wychodze z zalożenia, że wszystko, co się dzieje jest wynikiem naszych decyzji.
Czasem dobrych, czasem złych.
Do tego dochodzą też nieprzewidziane zdarzenia losowe.
Tak też było wczoraj.
Damian miał wolny dzień, więc wybrał się ze mną i Olkiem na spacer. Pojechalismy na drugi koniec naszej wsi pozałatwiać kilka spraw.
W tamtą stronę autobusem, w drugą spacerkiem.
No niestety...
Jak tylko dojechalismy, otrzymalam telefon ze szkoły, że Wiktor doznał kontuzji na wuefie.
Że ręka, że mecz i piłka, przypadek, pech, że boli, opatrzona, nie zlamana.
No i, że muszę przyjechac go odebrać, bo nie mogą wypuścić do domu w takich okolicznościach...
No to jedziemy.
Odebrałam mlodego, pogadałam z wychowawca, pielęgniarką. Ręka na temblaku. Obserwować. Jakby coś sie dzialo, puchla, bolała, to trzeba do szpitala. W ogóle dobrze by było na prześwietlenie.
Ok.
Prowadzić rower, którym Wiktor jeździ do szkoły i wózek na 3 ręce ... jest dość ciężko, ale daliśmy radę. Sztafeta przy wsiadaniu i wysiadaniu z autobusu :)
Niestety z tego wszystkiego, zamieszania, niespodziewanej sytuacji, pominęłam jedną kwestię.
Uświadomił mi to mąż.
No bo przecież, jeśli wypadek miał miejsce w szkole, na lekcji, to powinna być chyba wezwana karetka prawda? Przecież potrzebne jest spisanie wszystkich formalności, protokołu powypadkowego,, który jest potem podstawą do występowanie o odszkodowanie do szkoły i ZUS.
Czy ktoś z Was był może w takiej sytuacji i wie coś na ten temat?
Dzisiaj już się Pierworodny miewa lepiej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz